sobota, 12 kwietnia 2014

EDK zaliczona!

   W piątek wraz z Mężem udaliśmy się na Rynek Podgórski, gdzie startowała Ekstremalna Droga Krzyżowa. Polecam wszystkim, którzy lubią wyzwania, walkę ze sobą i słabościami. Było to niezwykłe przeżycie- fizyczne i duchowe, którego długo nie zapomnimy.
     Zaczęliśmy Mszą w Kościele Św. Józefa, gdzie zebrali się uczestnicy wszystkich tras. Nasza miała kolor niebieski i była długa na 47 km. Po mszy od razu wystartowaliśmy w stronę Łagiewnik. Nasza grupka składała się z pięciu osób. My, kolega Grzesia z pracy oraz dwie przypadkowe, miłe panie. Na nadgarstkach mieliśmy niebieskie opaski, na plecach dosyć ciężkie plecaki, na głowie latarki czołowe, ponieważ już było ciemno, a mieliśmy przed sobą długą, nocną przeprawę. Zaopatrzeni w prowiant, zapasowe baterie do latarek oraz mnóstwo wiary w swoje siły rozpoczęliśmy żywy marsz ku celowi - Kalwarii Zebrzydowskiej.
     Grześ miał przy sobie gpsa w komórce, abyśmy mogli na bieżąco śledzić przebyte kilometry. Po trzech pierwszych kilometrach, które przebyliśmy po niespełna pół godzinie pomyślałam sobie: "e, nie jest tak źle, mamy dobre tempo, idzie się dobrze". Wtedy jeszcze nie byłam świadoma tego co nas czeka. Do tej pory droga była stosunkowo prosta - wśród zabudowań, oświetlona, w miarę równa.
     Po przebyciu 10-ciu kilometrów zaczęliśmy odczuwać nogi. Przemierzaliśmy górki, już nie było tak łatwo. Ciągle w dół albo w górę, ciemno i coraz zimniej, droga kręta, trzeba było patrzyć, aby się nie zgubić... Przy każdej stacji modliliśmy się w naszej małej grupce i kolejno czytaliśmy rozważania, które zakupiliśmy w kościele. Byliśmy delikatnie zmęczeni, ale jeszcze nie było tak źle.
      Po 15stu kilometrach uświadomiliśmy sobie, że coraz dłużej schodzi nam na pokonanie każdego kolejnego kilometra. Szczególnie, gdy droga miejscami była naprawdę stroma, czasem śliska i mokra od wilgoci w glinie, która tu i tam znajdowała się w brzozowych zagajnikach.  15 kilometrów...dopiero niespełna 1/3 drogi, a dwuminutowe przerwy stacyjne przestawały już od dawna wystarczać do jakiejkolwiek regeneracji mięśni.
         Po 20stu kilometrach zrobiło się jeszcze ciężej, jeszcze trudniej, jeszcze gorzej. Byliśmy spoceni, zasapani, zmęczeni, nogi bolały na całego, były jakby z waty,a my dalej szliśmy, walczyliśmy ze sobą. Ścieżka nie była ani trochę przyjemna. Ciągle całkowita ciemność w lesie, wąwozy wiodące prawie pionowo w górę tylko po to, aby za jakiś czas znowu iść w dół i ponownie piąć się w górę. Nogi ślizgały się na liściach i glinie. Latarka gniotła w czoło. Oddech coraz bardziej nieregularny. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Na stopach zrobiły się pęcherze. Zaczęliśmy odczuwać niepokój, czy aby na pewno damy radę z kolejnymi kilometrami. Wiedzieliśmy, że droga wcale nie będzie łatwiejsza, a narastające zmęczenie uczyni ją jeszcze bardziej dokuczliwą.
       Gdzieś po drodze w dodatku skręciliśmy nie tam gdzie trzeba i musieliśmy się wracać, nadrabiając kolejne 800 m pod górę i w dół... To wzmocniło nasze obawy, czy damy radę.
          Najgorszy kryzys miałam przy 26 kilometrze, kiedy to dostałam bardzo silne skurcze w prawej łydce oraz za prawym kolanem. Myślałam, że ktoś mi żywcem ucina nogę... Kulałam i każdy krok był niewyobrażalnym bólem. Grześ starał się dać mi podporę, oferując ramię, jednak na niewiele to pomogło. Walczyłam z sobą samą, ze swoimi słabościami oraz z uporczywym bólem. Nie lubię się poddawać, nie tak jestem wychowana i niełatwo rezygnuję. Ale wtedy byłam bliska zadzwonienia po jakiś środek transportu, bo po prostu czułam, że nie przejdę tych 20 kilometrów kulejąc, z takim bólem...Gdzieś po drodze zażyłam prędko coś przeciwbólowego nie licząc jednak zbytnio, że pomoże. Modliłam się w duszy, abym mogła iść dalej, abym nie musiała się poddawać i rezygnować z mojej drogi krzyżowej. I wtedy przyszedł czas na czytanie rozważań siódmej stacji...

     "Jeśli coś zdobywamy zbyt łatwo, oznacza to, że nie było to wyzwanie. Wyzwanie zaczyna się, gdy przekraczamy granicę własnych możliwości, więc i upadamy. Przecież w sytuacji, gdy wszystko jest nowe, inne i ciężkie, zawsze zdarzy się, że upadniemy. Czasami zdarza się, że słyszę narciarza, który chwali się, że nigdy nie upadł. Nie mogę w to uwierzyć. Bo to znaczy, że znowu robił to, co zwykle, to, co bezpieczne i przyjemne. Nigdy nie podjął większego ryzyka, więc i niczego nowego się nie nauczył. Żyje w stagnacji. Wiem, że tak ludzie żyją, ale nigdy ich nie zrozumiem. Po co im to życie? 

Świadectwo Janka: Pierwsze kroki na Ekstremalnej Drodze Krzyżowej zwykle są łatwe. Potem pojawia się zmęczenie Przez źle stawiane stopy nadwyrężają się stawy, pojawiają się kontuzje, pęcherze. Na dodatek jest noc i jest po prostu źle. Czasami pod koniec trasy trzeba nauczyć się chodzić na nowo. Właśnie tak ma być. Ma boleć. Trzeba przekroczyć granice komfortu. 

Jako organizatorzy Ekstremalnej Drogi Krzyżowej nie cenimy tych, którzy po drodze narzekają, umilają sobie czas pogawędkami i nie daj boże, urządzają sobie pikniki. Zachęcamy, by poszli sobie gdzie indziej, na inne, mniej krzyżowe drogi. Może powinni pojechać na wczasy all inclusive? Ekstremalna Droga Krzyżowa zaczyna się wtedy, gdy człowiekowi się nie chce i już nie może. To jest prawdziwa duchowość Krzyża. Krzyż nie jest cierpieniem cierpiętników. Jest zbyt ciężkim wzywaniem. To nie jest wyzwanie dla sportu. Krzyż jest dla Boga, dla ludzi. Krzyż ma w sobie misję zmiany świata na lepsze. Żeby go ulepszyć, trzeba opuścić ten, w którym żyjemy. Wyjść poza horyzont komforciku. Ból na drodze krzyżowej jest sygnałem, że można zacząć myśleć czymś więcej. Więcej, niż bułeczka i pyszna poranna kawa. Krzyż nie jest lekturą porannej gazety i zamartwianiem się o losy świata. Jest prawdziwą wyprawą do miejsc, gdzie źle się dzieje. Po prostu. By coś z tym zrobić. "

     I uwierzcie albo nie, ale jakoś po kolejnych krokach przestałam tak bardzo odczuwać ból. A jeśli go czułam, to uśmiechałam się do Grzesia i oboje mówiliśmy sobie "tak ma być. Ma boleć. To jest droga krzyżowa". Nie mówię, że było łatwiej. Po prostu ból zaczął wydawać się istotnym czynnikiem, który musi się pojawić, aby w pełni doświadczyć tego, przez co powinniśmy przejść. Bez bólu - tego fizycznego oraz psychicznego to nie to samo. To nie EDK. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. I nie rozczarowaliśmy się. Każdy kolejny krok był męką. Ale czuliśmy, że tak trzeba, że po to tam jesteśmy.
      Każde kolejne pół kilometra wlekło się niemiłosiernie... Kilometry ubywały tak powoli...Ale ubywały. Stopniowo. Okupione bólem, resztkami silnej woli i chęci ukończenia naszej trasy. Grześ zaczął naprawdę odczuwać potężny ból w całych nogach, aż do biodra. Nasze tempo marszu znacznie spadło, teraz każdy metr był wyzwaniem, nie kilometr... Czasem doganialiśmy innych, czasem to inni nas wyprzedzali. Ale cały czas szliśmy do przodu, bacząc, aby znowu nie pomylić drogi i nie nadłożyć kilometrów. Tego obawialiśmy się najbardziej - że zabłądzimy i nie będziemy mieli już siły wrócić na ścieżkę.
      Od 30ego kilometra, kiedy to jeszcze do pokonania zostało nam 17 kilometrów, pocieszaliśmy się, że skoro przeszliśmy już tyle, to musimy dać radę do końca. Gdzieś między 5, a 6 wyszło słońce... Pogoda również była cudem, ponieważ przez te wszystkie dni lało i zapowiadali deszcz również na 11 jeszcze tydzień temu, ale gdy szliśmy, nie spadła ani jedna kropla... Kiedy słońce ogrzało nasze twarze i oświetliło okolice, zobaczyliśmy jak jest ona piękna. Mieliśmy jeszcze siłę docenić i podziwiać piękno natury, chociaż tak bardzo marzył nam się zwykły pniaczek, na którym można by było przycupnąć choćby na kilka dodatkowych minut...Ale trzeba było iść cały czas do przodu. Więc szliśmy.
       Od 40ego kilometra to już była walka o przetrwanie...Wraz z Grzesiem znaleźliśmy kije i zaczęliśmy sobie nimi pomagać, żałując, że nie wpadliśmy na ten pomysł od początku. Wyglądaliśmy i czuliśmy się jak para staruszków...Dziadek Grześ i babcia Klaudia z laskami... "Kocham Cię Dziadku". "Kocham Cię Babciu". Wczoraj minęło 10 lat odkąd jestem z moim Grzesiem. 
        Ostatnie dwa kilometry pokonaliśmy w żółwim tempie, walcząc z każdym kolejnym krokiem już naprawdę resztkami sił...
        W końcu dotarliśmy... Dumni i wycieńczeni po 11 godzinach drogi, pełnej bólu i bezsenności, zmęczenia i walki z samym sobą.  Odczytaliśmy słowa rozważań na ostatnią stację, a potem osunęliśmy się na schody Klasztoru w Kalwarii Zebrzydowskiej... Z Grzesiem było znacznie gorzej niż ze mną, więc kiedy podjechaliśmy na Rynek Podgórski z kolegą, aby zabrać samochód, to ja prowadziłam, ponieważ byłam jeszcze w stanie wciskać sprzęgło, w przeciwieństwie do mojego biednego Mężusia.
          Dojechaliśmy do domu... ciesząc się, że wreszcie zobaczymy nasze łóżeczko...
         Polecam każdemu kto chce się zmierzyć z własnym sobą. Do wyboru są różne trasy, krótsze i dłuższe,  mnie i więcej wymagające. EDK organizowana jest co roku. Już wiemy, że pojedziemy również i następnym razem.
     Miłego dnia wszystkim. I dużo codziennych wyzwań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz