niedziela, 27 kwietnia 2014

Wiosna pełną parą:)

Kilka zdjęć z ogrodu... Moja jabłonka champion kwitnie! To samo wiśnia:) 



A poniżej widok z mojej przyszłej kuchni:


sobota, 26 kwietnia 2014

Deszczowo...

  Dzisiejsza deszczowa pogoda pokrzyżowała mi szyki, ale i tak owocnie wykorzystałam czas. Dzień znowu szybko zleciał. Wpadłam na pomysł skąd wziąć korę do ściółki dla azalii oraz klematisa. Poszłam do naszego domku, gdzie wciąż rośnie las i wykorzystałam korę, która już sama odpada ze stempli. Uzbierałam całe duże wiadro:) Teraz muszę jedynie podzielić korę na mniejsze części i gotowe. Nie ma to jak mieć swój własny, prywatny lasek w domku:).
   Dwie godziny spędzone na siłowni pomogły mi się porządnie zmęczyć i zrelaksować dzięki temu. Wysiłek fizyczny po prostu mnie odpręża... wiem, jestem dziwna.
    Popracowałam również nad moim projektem do pracy, więc w poniedziałek będę już do przodu, może uda się szybciej wprowadzić mój pomysł w życie.
    Jutro kanonizacja  bł. Jana Pawła II, u nas flaga już wisi, niestety nie mieliśmy drugiej, watykańskiej.
    Nasza Ekipa wraca na plac boju po długim weekendzie, już nie możemy się doczekać.
    Ja natomiast kupiłam dziś kolejne roślinki, tym razem trzy krzewy ozdobne - forsycję, berberysa czerwonego i ketmię syryjską (zwaną hibiskusem).



piątek, 25 kwietnia 2014

Przyłącz wody

    Dzisiaj pracowity dzień. Najpierw rano przerzuciliśmy z Grzesiem 800 kg cementu z jednego miejsca do drugiego, ponieważ inaczej koparka, która miała kopać rów na przyłącz wody nie zmieściłaby się. Dodatkowo przesunęliśmy też kilka worków z wapnem. Kiedy Panowie z koparki dzielnie pracowali nad 100 metrowym rowem, my zajęliśmy się pracami gospodarczymi. Grześ naprawił taczki, noże od traktorka, a potem wspólnie zbudowaliśmy kompostownik, który już w następnym roku będzie pięknie zasilał moje roślinki. Planuję wybudować jeszcze jeden, aby zoptymalizować wytwarzanie kompostu - podczas gdy jeden będzie gotowy, będzie wykorzystywany drugi. Rozpoczęłam malowanie kompostownika od zewnątrz, a Grześ zaczął kosić traktorkiem trawę, jednak przegoniła nas ulewa. Nie mniej jednak dzień zaliczamy do udanych. Wody jeszcze nie ma, ponieważ okazało się, że nie przyłączymy naszej 50tki do 40tki sąsiada (chociaż na planach powykonawczych sąsiad powinien mieć właśnie 50tkę). Gdybyśmy to zrobili, to logiczne jest, że woda poleciałaby naszą 50tką i zabralibyśmy ją prawie całkowicie naszemu sąsiadowi, czego oczywiście się nie robi. Dlatego też musimy ręcznie kopać przez ogródek Teściów i dopiero tam się wpiąć. Nieco komplikuje to sprawy, ale nie ma niestety innego wyjścia. Gdyby sąsiad położył swoją rurę tak jak miał prawdopodobnie w planach, to już mielibyśmy załatwione przyłącze. Ale co się odwlecze - to nie uciecze.
  O, zapomniałabym również o dzisiejszym zakupie - trzy azalie (fioletowe) oraz dwa klematisy jackmanii. Jutro planuję je zasadzić wraz z bluszczem, który zakupiłam jakiś czas temu, jednak będę musiała przygotować glebę, ponieważ wspomniane roślinki są nieco wybredne co do preferencji ziemi. Klematis otrzyma torf kwaśny, zasadzę go 5 cm głębiej niż jest on w doniczce, dookoła sadzonki natomiast wyściółkuję korą (którą jednak najpierw muszę zdobyć). Powinnam również zacieniować podstawę, muszę coś wymyśleć. 
   Bluszcz ma również duże wymagania glebowe, wymieszam dla niego torf z małą ilością piasku.
   Co do azalii - piasek będzie wymieszany z korą oraz torfem, a na spodzie dołka (który średnicę będzie miał 70 cm i 30-40 cm głębokości) zrobiony będzie drenaż ze żwirku. Jednak najpierw cała doniczka umieszczona będzie na kilkanaście minut w wodzie. Po zasypaniu nie będę ugniatać ziemi, ale po prostu obficie podleję, pozwalając ziemi samej się ułożyć wokół bryły korzeniowej.  Kiedy azalia kwitnie, warto wyłamywać przekwitnięte kwiatostany, korzystnie wpłynie to na następne kwitnienie.


Ah, po drodze koparka niechcący uszkodziła rurę od kanalizacji, ale usterka szybko została naprawiona.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Mój maly ogródek:)

Piękne, ciepłe dni. Praca, ogródek, wizyty u lekarzy (kontrolne, spokojnie - nic się nie dzieje), spotkania z Rodziną, cieszenie się Mężem i marzeniami - tak mi zlatuje dzień za dniem. Nie mam na co narzekać:)

Poniżej kilka zdjęć z mojej obecnej pasji, jaką są roślinki i ich uprawa. Na parapecie mam mnóstwo różnych siewek, które pięknie właśnie kiełkują. Teraz czekamy do przysłowiowej Zimnej Zośki w maju i będziemy sadzić do gruntu, który już również jest przygotowany i sobie czeka.


Na parapecie zewnętrznym widać cztery małe drzewka śliwki (takiej włochatej, słodkiej), moja duma, bo wyhodowane z pestek. Miejmy nadzieję, że również w gruncie się przyjmą.


A tutaj pomysł na ściółkowanie...szyszkami. Wyczytałam, że oprócz względów estetycznych, szyszki rozkładając się zakwaszają glebę (co jest idealne dla iglaków, rododendronów, azalii itd), utrudniają kiełkowanie chwastów, a także pomagają zachować wilgotność. Nazywane są "inteligentną ściółką", ponieważ gdy pada - zamykają się, a gdy jest ciepło i słonecznie - otwierają się, zapobiegając parowaniu wody z gruntu.


Poniżej natomiast mój malutki jeszcze sad, w którym posadziłam następujące drzewka ( o większości z nich już wspominałam). Ale chyba nie wiecie, że każde z nich ma swoje imię:) I tak, pamiętam je wszystkie.
-orzech (Danusia, orzechy będą ogromne, drzewko zostało posadzone już na jesieni, dostałam je od mojej Babci, zawsze będzie mi ono o Niej przypominało)
- grusza concorde (Jadwiga)
-czereśnia summit (Grzegorz)
-Jabłoń gloster (Vikash)
-śliwa bluefree (Adrian)
-wiśnia groniasta (Wiesia)
-dereń jadalny (Lubomir)
-grusza Faworyt (Aniela)
-jabłoń Champion (Dagmara)
-jabloń Kordia (Franek)-czereśnia Burlat (Wiesław)
Również dwie posadzone tuje szczepione na pniu otrzymały swoje imiona - Marcin i Wiola :) (Gorące pozdrowienia dla kochanej pary. Uwielbiam Was).
W ten sposób moje drzewa otrzymały też dusze :) Muszę przyznać, że dopiero teraz w pełni rozumiem ból moich Teściów na wieść, że stare jabłonie trzeba wyciąć, aby móc wybudować dom...Łatwo przywiązać się do drzew, które samemu się zasadziło. Moje są wciąż jeszcze malutkie i  młodziutkie, a wycięte jabłonie miały całą historię. Jednak bez ich wycięcia nie moglibyśmy się wybudować, ponieważ idąc na wschód działka się zwęża i założenia projektowe byłyby nieprawidłowe.


poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Dzisiejszy terenik

   Wraz z Mężem i moim Bratem wybraliśmy się dziś do Proszówek do naszej Mimi. Dawno już u niej nie byłam, więc okazała mi swoje niezadowolenie i to co myśli o mojej długiej nieobecności nie przychodząc, kiedy ją wołałam. Zawsze przychodzi i jeszcze radośnie rży na mój widok. Ale dziś było inaczej i miała do tego dobry powód. Faktycznie przez natłok różnych innych zajęć trochę ją zaniedbałam. Na szczęście Asia, koleżanka która ją współdzierżawi dalej na niej jeździ, więc Mimi ma kondycję. Z pokorą zrozumiałam swój błąd i przeprosiłam mojego Mimulca-Łobuza, obiecując poprawę. Poszliśmy w teren, gdzie Mimi zawsze jest w swoim żywiole. Poniżej pare zdjęć zrobionych przez mojego Braciszka:









A jeśli już o moim Bracie mowa, to muszę Go pochwalić i jego zdolności do projektowania samolotów. Sam wykonał poniższe modele. Do sprzedaży pewnie będą dostępne już niedługo:

A to zakupione w OBI sadzonki surfini kaskadowej (6 sztuk), które już powoli zdobią moje okno. Mają mnóstwo malutkich pączków, więc nie mogę się doczekać okresu letniego, kiedy zobaczę je w pełnej okazałości.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Spokojnych Świąt wielkanocnych

Kochani, chciałam Wam życzyć zdrowych, spokojnych, wesołych Świąt Wielkiej Nocy, pełnych owocnych refleksji oraz czasu spędzonego z Rodziną, w atmosferze autentycznej miłości. Niech przepych świątecznych ozdób nie pozwoli nam zapomnieć o co tak naprawdę chodzi w tych Świętach i co tak naprawdę jest ważne.
Kosz wykonany z pomocą moich Podopiecznych w pracy. 
*******************
U nas wciąż przerwa, niestety dalej czekamy również na przyłącz wody, będziemy dowiadywać się po świętach dlaczego to tak długo trwa. Musimy też zainteresować się prądem, ponieważ do tej pory nie dostaliśmy faktury do zapłacenia za wykopanie tego małego odcinka i ułożenie rury, a z tego co się orientowałam, to chyba musimy złożyć deklarację odnośnie terminu wykonania instalacji w budynku.

Drzewka zaczynają puszczać pączki, ja natomiast zasiałam mnóstwo warzywek na razie w doniczkach i wielodoniczkach oraz miniszklarniach. Część już wykiełkowała. Dokupiłam również cztery małe krzaczki borówek amerykańskich, a także dwie tuje. Nie potrafię wytłumaczyć skąd wzięła się u mnie taka miłość do wszelkiego rodzaju roślin i ogrodnictwa. Ale po prostu cieszę się każdym nowym listkiem, każdą zmianą, każdym minimalnym wzrostem. Sprawia mi radość obserwowanie rosnących roślin, szczególnie tych, które sama posadziłam lub zasiałam.

sobota, 12 kwietnia 2014

Pomysł na truskawki

 Korzystając z wolnego czasu oglądnęłam kilka odcinków Mai w ogrodzie i znalazłam ciekawy sposób na posadzenie truskawek w jednym z nich. Właścicielka ogrodu zrobiła taką oto konstrukcję, jak na zdjęciu. Wbiła kilka palików do ziemi, zamocowała worek ogrodowy z ziemią, wsadziła go jeszcze w worek jutowy, a to wszystko przymocowała do konstrukcji. Potem wycięła otwory w workach i włożyła kolanka. Świetny pomysł na zaoszczędzenie cennej przestrzeni w ogrodzie, a dodatkowo ciekawie to wygląda. Ja pewnie zabezpieczyłabym dolne części drewnianych palików przez zgniciem w ziemi, szkoda by ich było.
   Tutaj możecie zobaczyć całe odcinek. Właścicielka ogrodu uwielbia też pomidory i zrobiła naprawdę ciekawą ścianę na tarasie z pnących się pomidorków.


A tutaj ciekawa piwniczka. Widać, że właścicielka nie martwi się zbytnio o fundusze, stać ją na prace profesjonalnych ogrodników. Jednak nie wiem, czy taka wielka satysfakcja jest wtedy, kiedy niczego w zasadzie nie robimy sami...Nawet przetwory do piwniczki nie pochodzą z ogrodu, są po prostu kupione.

http://majawogrodzie.tvn.pl/204,Ogrod-z-piwniczka-odc-490,odcinek.html

EDK zaliczona!

   W piątek wraz z Mężem udaliśmy się na Rynek Podgórski, gdzie startowała Ekstremalna Droga Krzyżowa. Polecam wszystkim, którzy lubią wyzwania, walkę ze sobą i słabościami. Było to niezwykłe przeżycie- fizyczne i duchowe, którego długo nie zapomnimy.
     Zaczęliśmy Mszą w Kościele Św. Józefa, gdzie zebrali się uczestnicy wszystkich tras. Nasza miała kolor niebieski i była długa na 47 km. Po mszy od razu wystartowaliśmy w stronę Łagiewnik. Nasza grupka składała się z pięciu osób. My, kolega Grzesia z pracy oraz dwie przypadkowe, miłe panie. Na nadgarstkach mieliśmy niebieskie opaski, na plecach dosyć ciężkie plecaki, na głowie latarki czołowe, ponieważ już było ciemno, a mieliśmy przed sobą długą, nocną przeprawę. Zaopatrzeni w prowiant, zapasowe baterie do latarek oraz mnóstwo wiary w swoje siły rozpoczęliśmy żywy marsz ku celowi - Kalwarii Zebrzydowskiej.
     Grześ miał przy sobie gpsa w komórce, abyśmy mogli na bieżąco śledzić przebyte kilometry. Po trzech pierwszych kilometrach, które przebyliśmy po niespełna pół godzinie pomyślałam sobie: "e, nie jest tak źle, mamy dobre tempo, idzie się dobrze". Wtedy jeszcze nie byłam świadoma tego co nas czeka. Do tej pory droga była stosunkowo prosta - wśród zabudowań, oświetlona, w miarę równa.
     Po przebyciu 10-ciu kilometrów zaczęliśmy odczuwać nogi. Przemierzaliśmy górki, już nie było tak łatwo. Ciągle w dół albo w górę, ciemno i coraz zimniej, droga kręta, trzeba było patrzyć, aby się nie zgubić... Przy każdej stacji modliliśmy się w naszej małej grupce i kolejno czytaliśmy rozważania, które zakupiliśmy w kościele. Byliśmy delikatnie zmęczeni, ale jeszcze nie było tak źle.
      Po 15stu kilometrach uświadomiliśmy sobie, że coraz dłużej schodzi nam na pokonanie każdego kolejnego kilometra. Szczególnie, gdy droga miejscami była naprawdę stroma, czasem śliska i mokra od wilgoci w glinie, która tu i tam znajdowała się w brzozowych zagajnikach.  15 kilometrów...dopiero niespełna 1/3 drogi, a dwuminutowe przerwy stacyjne przestawały już od dawna wystarczać do jakiejkolwiek regeneracji mięśni.
         Po 20stu kilometrach zrobiło się jeszcze ciężej, jeszcze trudniej, jeszcze gorzej. Byliśmy spoceni, zasapani, zmęczeni, nogi bolały na całego, były jakby z waty,a my dalej szliśmy, walczyliśmy ze sobą. Ścieżka nie była ani trochę przyjemna. Ciągle całkowita ciemność w lesie, wąwozy wiodące prawie pionowo w górę tylko po to, aby za jakiś czas znowu iść w dół i ponownie piąć się w górę. Nogi ślizgały się na liściach i glinie. Latarka gniotła w czoło. Oddech coraz bardziej nieregularny. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Na stopach zrobiły się pęcherze. Zaczęliśmy odczuwać niepokój, czy aby na pewno damy radę z kolejnymi kilometrami. Wiedzieliśmy, że droga wcale nie będzie łatwiejsza, a narastające zmęczenie uczyni ją jeszcze bardziej dokuczliwą.
       Gdzieś po drodze w dodatku skręciliśmy nie tam gdzie trzeba i musieliśmy się wracać, nadrabiając kolejne 800 m pod górę i w dół... To wzmocniło nasze obawy, czy damy radę.
          Najgorszy kryzys miałam przy 26 kilometrze, kiedy to dostałam bardzo silne skurcze w prawej łydce oraz za prawym kolanem. Myślałam, że ktoś mi żywcem ucina nogę... Kulałam i każdy krok był niewyobrażalnym bólem. Grześ starał się dać mi podporę, oferując ramię, jednak na niewiele to pomogło. Walczyłam z sobą samą, ze swoimi słabościami oraz z uporczywym bólem. Nie lubię się poddawać, nie tak jestem wychowana i niełatwo rezygnuję. Ale wtedy byłam bliska zadzwonienia po jakiś środek transportu, bo po prostu czułam, że nie przejdę tych 20 kilometrów kulejąc, z takim bólem...Gdzieś po drodze zażyłam prędko coś przeciwbólowego nie licząc jednak zbytnio, że pomoże. Modliłam się w duszy, abym mogła iść dalej, abym nie musiała się poddawać i rezygnować z mojej drogi krzyżowej. I wtedy przyszedł czas na czytanie rozważań siódmej stacji...

     "Jeśli coś zdobywamy zbyt łatwo, oznacza to, że nie było to wyzwanie. Wyzwanie zaczyna się, gdy przekraczamy granicę własnych możliwości, więc i upadamy. Przecież w sytuacji, gdy wszystko jest nowe, inne i ciężkie, zawsze zdarzy się, że upadniemy. Czasami zdarza się, że słyszę narciarza, który chwali się, że nigdy nie upadł. Nie mogę w to uwierzyć. Bo to znaczy, że znowu robił to, co zwykle, to, co bezpieczne i przyjemne. Nigdy nie podjął większego ryzyka, więc i niczego nowego się nie nauczył. Żyje w stagnacji. Wiem, że tak ludzie żyją, ale nigdy ich nie zrozumiem. Po co im to życie? 

Świadectwo Janka: Pierwsze kroki na Ekstremalnej Drodze Krzyżowej zwykle są łatwe. Potem pojawia się zmęczenie Przez źle stawiane stopy nadwyrężają się stawy, pojawiają się kontuzje, pęcherze. Na dodatek jest noc i jest po prostu źle. Czasami pod koniec trasy trzeba nauczyć się chodzić na nowo. Właśnie tak ma być. Ma boleć. Trzeba przekroczyć granice komfortu. 

Jako organizatorzy Ekstremalnej Drogi Krzyżowej nie cenimy tych, którzy po drodze narzekają, umilają sobie czas pogawędkami i nie daj boże, urządzają sobie pikniki. Zachęcamy, by poszli sobie gdzie indziej, na inne, mniej krzyżowe drogi. Może powinni pojechać na wczasy all inclusive? Ekstremalna Droga Krzyżowa zaczyna się wtedy, gdy człowiekowi się nie chce i już nie może. To jest prawdziwa duchowość Krzyża. Krzyż nie jest cierpieniem cierpiętników. Jest zbyt ciężkim wzywaniem. To nie jest wyzwanie dla sportu. Krzyż jest dla Boga, dla ludzi. Krzyż ma w sobie misję zmiany świata na lepsze. Żeby go ulepszyć, trzeba opuścić ten, w którym żyjemy. Wyjść poza horyzont komforciku. Ból na drodze krzyżowej jest sygnałem, że można zacząć myśleć czymś więcej. Więcej, niż bułeczka i pyszna poranna kawa. Krzyż nie jest lekturą porannej gazety i zamartwianiem się o losy świata. Jest prawdziwą wyprawą do miejsc, gdzie źle się dzieje. Po prostu. By coś z tym zrobić. "

     I uwierzcie albo nie, ale jakoś po kolejnych krokach przestałam tak bardzo odczuwać ból. A jeśli go czułam, to uśmiechałam się do Grzesia i oboje mówiliśmy sobie "tak ma być. Ma boleć. To jest droga krzyżowa". Nie mówię, że było łatwiej. Po prostu ból zaczął wydawać się istotnym czynnikiem, który musi się pojawić, aby w pełni doświadczyć tego, przez co powinniśmy przejść. Bez bólu - tego fizycznego oraz psychicznego to nie to samo. To nie EDK. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. I nie rozczarowaliśmy się. Każdy kolejny krok był męką. Ale czuliśmy, że tak trzeba, że po to tam jesteśmy.
      Każde kolejne pół kilometra wlekło się niemiłosiernie... Kilometry ubywały tak powoli...Ale ubywały. Stopniowo. Okupione bólem, resztkami silnej woli i chęci ukończenia naszej trasy. Grześ zaczął naprawdę odczuwać potężny ból w całych nogach, aż do biodra. Nasze tempo marszu znacznie spadło, teraz każdy metr był wyzwaniem, nie kilometr... Czasem doganialiśmy innych, czasem to inni nas wyprzedzali. Ale cały czas szliśmy do przodu, bacząc, aby znowu nie pomylić drogi i nie nadłożyć kilometrów. Tego obawialiśmy się najbardziej - że zabłądzimy i nie będziemy mieli już siły wrócić na ścieżkę.
      Od 30ego kilometra, kiedy to jeszcze do pokonania zostało nam 17 kilometrów, pocieszaliśmy się, że skoro przeszliśmy już tyle, to musimy dać radę do końca. Gdzieś między 5, a 6 wyszło słońce... Pogoda również była cudem, ponieważ przez te wszystkie dni lało i zapowiadali deszcz również na 11 jeszcze tydzień temu, ale gdy szliśmy, nie spadła ani jedna kropla... Kiedy słońce ogrzało nasze twarze i oświetliło okolice, zobaczyliśmy jak jest ona piękna. Mieliśmy jeszcze siłę docenić i podziwiać piękno natury, chociaż tak bardzo marzył nam się zwykły pniaczek, na którym można by było przycupnąć choćby na kilka dodatkowych minut...Ale trzeba było iść cały czas do przodu. Więc szliśmy.
       Od 40ego kilometra to już była walka o przetrwanie...Wraz z Grzesiem znaleźliśmy kije i zaczęliśmy sobie nimi pomagać, żałując, że nie wpadliśmy na ten pomysł od początku. Wyglądaliśmy i czuliśmy się jak para staruszków...Dziadek Grześ i babcia Klaudia z laskami... "Kocham Cię Dziadku". "Kocham Cię Babciu". Wczoraj minęło 10 lat odkąd jestem z moim Grzesiem. 
        Ostatnie dwa kilometry pokonaliśmy w żółwim tempie, walcząc z każdym kolejnym krokiem już naprawdę resztkami sił...
        W końcu dotarliśmy... Dumni i wycieńczeni po 11 godzinach drogi, pełnej bólu i bezsenności, zmęczenia i walki z samym sobą.  Odczytaliśmy słowa rozważań na ostatnią stację, a potem osunęliśmy się na schody Klasztoru w Kalwarii Zebrzydowskiej... Z Grzesiem było znacznie gorzej niż ze mną, więc kiedy podjechaliśmy na Rynek Podgórski z kolegą, aby zabrać samochód, to ja prowadziłam, ponieważ byłam jeszcze w stanie wciskać sprzęgło, w przeciwieństwie do mojego biednego Mężusia.
          Dojechaliśmy do domu... ciesząc się, że wreszcie zobaczymy nasze łóżeczko...
         Polecam każdemu kto chce się zmierzyć z własnym sobą. Do wyboru są różne trasy, krótsze i dłuższe,  mnie i więcej wymagające. EDK organizowana jest co roku. Już wiemy, że pojedziemy również i następnym razem.
     Miłego dnia wszystkim. I dużo codziennych wyzwań.

piątek, 11 kwietnia 2014

Stalowy stojak na drewno do kominka

    Oto moja dzisiejsza zdobycz - piękny stalowy stojak na drewno do kominka. Normalnie kosztuje około 100 zł, czasem więcej w zależności od modelu. Ja zapłaciłam u Pana na targu 40 zł. Musiałam go wziąć, ponieważ pamiętam sytuację z wózeczkiem - potem przez cały tydzień żałowałam, że go nie zakupiłam. A taka okazja nie często się zdarza. Teraz jest obniżka, bo już po sezonie. Stojak wygląda jak nowy. Ma piękne zdobienia, na dole małe nóżki. Poza sezonem mogę go też wykorzystać jako dekoracyjny kosz na kwiaty do tarasu.
     Kupiłam też od biednej staruszki krzaczek bukszpanu, bo żal mi się zrobiło kobiety. Siedziała sobie na krawężniku i jedyne co miała do sprzedania to dwa szafirki (które już u siebie posiadam) oraz ten jeden krzaczek bukszpanu. 


czwartek, 10 kwietnia 2014

Strop się powolutku wiąże... a deszczyk sobie pada

    Strop nam się powolutku wiąże i będzie to robił przez 21 dni, nasza Ekipa na razie ma przerwę, dam znać kiedy znowu coś będzie się u nas działo. Muszę powiedzieć, że pogoda naprawdę nam sprzyja od początku budowy. Wtedy, kiedy słonko potrzebne, to jest, a wtedy, kiedy wylewamy płytę na strop nagle znika, pozwalając betonowi na lepsze warunki wiązania. Niesamowite.
   Oczywiście zaraz po wylaniu betonu jakieś kotki postanowiły odbić łapki na schodach.



A tutaj taki mój mały lasek, zasadzony na wschodniej stronie działki. Drzewka są nieco blisko siebie, a to dlatego, że nie wiadomo które z nich się przyjmą, a które nie. Poza tym być może będzie to tymczasowe miejsce dla tych maluszków, a potem posadzi się je w miejsce docelowe. A nawet jeśli postanowimy je tutaj zostawić, to będą one rosły kontrolowanie, podcinane w taki sposób, aby nie urosły do monstrumentalnych rozmiarów.






wtorek, 8 kwietnia 2014

Dzień trzynasty - wylewka stropu!

   Witajcie kochani. Dziś doczekaliśmy się wylania stropu. Desek do szalunku starczyło prawie co do jednej, 8 stempli musiałam pożyczyć od naszej Sąsiadki, która również buduje dom, a betonu B20 weszło nam 17 kubików. Kierownik Budowy przyjechał rano sprawdzić zbrojenia i bardzo wychwalał naszą Ekipę. Stwierdził, że wszystko wykonane solidnie i porządnie. Panowie są naprawdę szybcy, zorganizowani i sprytni. Z czystym sercem mogę polecić naszą Ekipę tym, którzy chcą się wybudować bez większego stresu. Panowie są punktualni, słowni, dokładni, wytłumaczą różne rzeczy, zaproponują nieraz lepsze i sensowniejsze rozwiązania, a także dbają o porządek. Tak więc polecam i pozdrawiam naszą Ekipę :)
   A tutaj skecz specjalnie z myślą o naszej Brygadzie, przypomniał mi się jak widziałam Panów Budowlańców poruszających się po zaszalowanym stropie:) Miłego oglądania:)








    Jutro rano jedziemy z Mężem oddać krew do Szpitala w Prokocimiu. Może ktoś chętny dołączyć?
    Natomiast od poniedziałku wracam do pracy na pół etatu.
    Tymczasem...miłego wieczorku Wszystkim.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Dzień dwunasty - szalunek i zbrojenie stropu ciąg dalszy plus szalunek schodów

    Dziś króciutki wpis. Ekipa pracowała nad szalunkiem stropu oraz schodów. Musieliśmy domówić stali (około 1 tony), ponieważ zabrakło. Dzień był piękny, nawet powiedziałabym, że zbyt gorący. Miejmy nadzieję, że jutro nie będzie tak ciepło, bo o 15 przyjeżdża gruszka z pompą i będziemy wylewać beton. Zobaczymy, bo w dzisiejszych czasach ciężko im porządnie zapowiedzieć pogodę :) Ja natomiast po załatwieniu różnych papierków odnośnie przyłącza gazu, zabrałam się ponownie za ogród. Posadziłam drzewka, które zabrałam ze Szczawy, potem znowu usuwałam darń, a także plewiłam. Czas szybko zleciał i już jest wieczór. A nasz domek rośnie jak na drożdżach, w to aż ciężko uwierzyć jak sprawnie i szybko działa nasza Ekipa. Ponoć jeszcze dwa, trzy tygodnie i będą stały ściany. Za półtora miesiąca być może będziemy już mieli stan surowy zamknięty (okna, dach). Pan Mariusz polecił nam kominek firmy Kratki, model Mila (ale ten 24 kW). Tutaj można o nich więcej przeczytać:
http://www.ignkominki.pl/produkt/mila_z_plaszczem_wodnym_24_kw/58
    







sobota, 5 kwietnia 2014

Dzień jedenasty- szalunku wewnątrz domu ciąg dalszy plus szalunek pod balkony i początek zbrojenia

   Jak w tytule - nasza Ekipa dzielnie pracowała przez sobotę nas szalunkiem (wczoraj dotarły wreszcie stemple, więc w końcu można było dokończyć). Na zdjęciach zobaczycie jak zaszalowane zostały balkony, a także jak wygląda początek zbrojenia stropu.
    Zostały również zalane dwa słupy (jeden w środku domu, drugi pomiędzy balkonowymi oknami. Nad nimi także znajduje się mocniejsze zbrojenie pod beton.
    Popołudniu przyjechał nasz Kierownik Budowy, skontrolować prace. Nie miał żadnych zastrzeżeń, jedynie pytał, czy będziemy robić schody betonowe,czy drewniane. Zgodnie z projektem robimy betonowe. Później się je ładnie czymś oklei (myślałam o płytkach drewnopodobnych, zobaczymy).
      Spytaliśmy Kierownika Budowy, czy możemy zmniejszyć dwie belki, które znajdują się w więźbie dachowej. W projekcie ich wielkość to aż 25 na 25, a więc kolos! Kierownik zgodził się ze zdaniem Szefem naszej Ekipy, że spokojnie można te belki zrobić mniejsze, więc tak też zrobimy.
      My natomiast mieliśmy pracowitą sobotę. Koszenie trawki, wycinanie starych drzewek, sadzenie nowych roślin, przemieszczenie oraz zabezpieczenie plandeką wozu, itd...A wieczorkiem, upragnione 1,5 godziny na siłowni. Udało mi się przebiec 7 km w 40 minut, co bardzo mnie cieszy.
      Natomiast jutro odpoczniemy sobie z Mężem w Szczawie. Nie mogę się doczekać tego błogiego lenistwa wśród natury.
         Miłego weekendu wszystkim:)












Wóz przeniesiony w tymczasowe miejsce. Przykryty potem plandeką i zabezpieczony przed wiatrem